
Zofia
Chciałabym dla niej zerwać wszystkie kwiaty z łąki nad Wisłokiem. Ale tej łąki już nie ma.
Więc zaniosę Jej tylko bukiecik stokrotek kupiony przy cmentarnym murze.
Zofia
Chciałabym dla niej zerwać wszystkie kwiaty z łąki nad Wisłokiem. Ale tej łąki już nie ma.
Więc zaniosę Jej tylko bukiecik stokrotek kupiony przy cmentarnym murze.
Około godziny osiemnastej popłynęliśmy w kierunku archipelagu Turku. Kapitan zajął miejsce prze sterach. Oparta o poręcz na mostku patrzyłam na wysepki, dookoła których pływała kra. Po dłuższym milczeniu kapitan zaczął cicho mówić:
" To było mniej więc w tym miejscu ponad półtora roku temu. Mijaliśmy się, więc tradycyjnie nastąpiła wymiana sygnałów. Nagle morze zafalowało, zaczynał się sztorm. Potem straciłem ich z oczu, wpływaliśmy do Turku. Tak jak teraz. Kapitanem na tym promie był mój przyjaciel, z którym nieraz pływałem w ramach wymiany załóg. Gdy przybiłem w nocy do nabrzeża, dowiedziałem się, że została podjęta akcja ratunkowa. Morze szalało. Nad ranem dowiedziałem się, że prom zatonął. Tak, to był prom Estonia.
Zapadła cisza a mnie przeszły dreszcze.
/Po powrocie do domu sprawdziłam, że prom ESTONIA zatonął w nocy z 27 na 28 września 1994 roku w okolicach archipelagu Turku, płynąc z Tallina do Sztokholmu. Z 989 pasażerów i członków załogi uratowało się zaledwie 138.../
W Turku już nie wychodziliśmy na ląd. W nocy dźwigi przeniosły sprawnie nasze kontenery, załadowały nowe i nad ranem zaczęliśmy drogę powrotną do Gdyni.
Nad ranem 24-godzinną wachtę przy sterach objął pierwszy oficer Piotr. Zdążył już odespać narodziny córeczki, i szczęśliwy i pełen sił "pruł fale Bałtyku" w drodze do domu.
Znowu poszłam na mostek kapitański. Piotr bardzo się ucieszył, że nie będzie mówił do siebie i zaczął opowiadać, że jego córeczka chociaż ma dopiero dwa dni, to jest śliczna, mądra i inteligentna. I że jest podobna do mamusi, i że tak długo na nią czekał, bo rodzili mu się tylko synowie. I że jak dorośnie to też będzie pływać po morzach. Nie był tylko pewien, czy żona i tym razem mu przebaczy, że ją znowu zostawił samą.
- Ale ja przecież jej nie zostawiłem, przecież myślami byłem z nią cały czas... Prawda Pani Jadwigo? - zapytał.
Piotr cały czas mówił, a ja, słuchając go, zdałam sobie sprawę, jak trudne życie mają marynarze i ich żony. Towarzyszy im ciągła tęsknota za drugą połówką. Żony muszą podejmować samodzielnie wiele decyzji natychmiast i ciągle się boją czy mąż wróci z pracy.
W czasie rejsu nie byliśmy samotni. Było z nami mnóstwo ptaków. Jedne nad nami latały, inne siedziały na burtach. kontenerach, poręczach. Marynarze, którzy już wiele lat pływali, mówili, że są to ich wielcy przyjaciele. Szczególnie wtedy, gdy wiele godzin siedzą za sterami, a na mostek przylatują najróżniejsze skrzydlate istoty i dotrzymują im towarzystwa. Niestety, często się zdarza, że po sztormie trzeba zbierać dziesiątki nieżywych ptaków z pokładu.
Wypłynęliśmy z Gdyni we wtorek o dwudziestej, wróciliśmy w niedzielę o dwunastej.
Gdy zeszłyśmy z kontenerowca, na Bałtyku zaczął się sztorm.
Było już po dwudziestej drugiej, gdy dotarłam do domu. Zgodnie z poleceniem dyrektora aby go powiadomić o dokonanym transporcie produktu, zadzwoniłam pod jego prywatny numer.
- Dobry wieczór, mówi J.Ś. Czy mogę mówić z panem X?
- Dziadek się kąpie - usłyszałam głos jakiegoś chłopczyka.
- Czy mógłbyś powtórzyć dziadkowi, że kontenerowiec już przewiózł towar do Finlandii i wrócił?
- No pewnie, chodzę już do pierwszej klasy.
Zanim odłożyłam słuchawkę, usłyszałam jeszcze:
- Dziadku, jakaś baba dzwoni i mówi że płynęła na kontenerze po morzu. Ja też bym tak chciał...
KONIEC.
/Tekst "Kontenerowcem po Bałtyku" znajduje się w mojej książce pt: "Nadal wariuję".
I wtedy rozległ się niesamowity krzyk. Do mesy wpadł pierwszy oficer Piotr z obłędem w oczach i krzyknął na cały głos:
- JEST! JEST ! Jest KASIA!
I zemdlał.
Okazało się, że Piotrowi urodziła się córeczka i właśnie się o tym dowiedział. Piotr miał niesamowitego pecha, bo /jak twierdzili jego koledzy/ miał złośliwą żonę. Jej "złośliwość" polegała na tym, że jak Piotr wypływał w morze, to ona zaraz następnego dnia szła rodzić kolejne dziecko. Nigdy nie chciała urodzić wtedy, gdy Piotr był z nią na lądzie. I ta jego niedyspozycja, o której wspominał nam pierwszego dnia kapitan, była związana z tym, że on po prostu, będąc na morzu, razem z żoną rodził. I to już po raz czwarty, bo świeżo urodzona Kasia miała trzech braci.
Musieliśmy więc wznieść toast za Kasię, jej mamę, tatę i starszych braci i jeszcze raz za Kasię.
Pełni wrażeń poszliśmy do kajut, żeby wyspać się porządnie, bo następnego dnia czekał nas rozładunek kontenerowca.
Następnego ranka sztormu na szczęście nadal nie było więc zostałam zerwana bladym świtem do asystowania przy rozładunku. Miał się on rozpocząć o szóstej, ale najpierw musiało wyjechać pięć tirów, które stały z brzegu. Okazało się to nieco skomplikowane, bo panowie kierowcy bardzo przeżyli narodziny córeczki Piotra i opróżnili w nocy wszystkie możliwe barki z alkoholami. I rano w ogóle nie rozumieli dlaczego załoga kontenerowca wyciąga ich siłą z kajut i wpycha do szoferek tirów. Nieoceniona w tym momencie okazała się obecność lekarza, który jeszcze nie zdążył opuścić kontenerowca i udać się na daleką północ. Przygotował napój stawiający natychmiast na nogi i uraczył nimi panów kierowców. Ale udało się tylko częściowo, bo tylko dwóch kierowców zjechało tirami na nabrzeże. Pozostali trzej zasnęli natychmiast za kierownicami, nie zapaliwszy nawet silników.
Na szczęście okazało się że dźwigi mogą podjechać z drugiej strony kontenerowca. Zaczęło się przenoszenie kontenerów na stojące na nabrzeżu naczepy. Praca była ściśle zmechanizowana i obecność jakichkolwiek bab w strefie rozładunku nie była wskazana. Obserwowałyśmy więc przeładunek z mesy jedząc śniadanie.
Koło południa przeładunek był zakończony. Mogłyśmy udać się do miasta na spotkanie z przedstawicielem firmy, która dokonała u nas pierwszego zakupu towaru.
Następny małomówny Fin , w zupełnie nieokreślonym wieku mógł mieć 30 ale też i 65 lat. Przyjechał z dalekiej północy kraju, aby spotkać się z nami w Helsinkach, zjeść wspólnie obiad, odebrać próbki załadowanego towaru i przeprowadzić dalsze rozmowy i negocjacje handlowe.
Spotkaliśmy się w restauracji w jednym z centrów handlowych. Obiad składał się z przystawki z ryby na zimno, zupy z ryby i dania podstawowego - także z ryby. Takie menu zostało nam zasugerowane jako typowo fińskie. Z deseru zrezygnowałyśmy na wszelki wypadek, bojąc się że mogłaby to być szarlotka z rybą polana gorącą czekoladą. Milczący Fin okazał się jednak sympatyczny, podrzucił nas do centrum i nawet trochę oprowadził po mieście. Zwiedziłyśmy wtedy katedrę, obejrzałyśmy stojący przed nią na Placu Katedralnym pomnik cara Aleksandra I i cerkiew prawosławną. Byłyśmy także w niewielkim kościółku wykutym w skale.
Helsinki stały się stolicą niepodległej Finlandii dopiero w 1918 roku. Do tego czasu przez ponad sto lat Finlandia była częścią Rosji.
W tym czasie na nasz kontenerowiec zostały załadowane nowe kontenery, które miały płynąć z nami do Gdyni.
Późnym popołudniem wróciłyśmy na Baltic Amber. Jeszcze tego samego wieczoru kontenerowiec miał być w Turku i zostawić tam kilka kontenerów przywiezionych z Gdyni.
Tego wieczoru awansowałam na najwyższe stanowisko. W czapce kapitana usiadłam za sterami kontenerowca. Patrzyłam na monitor i różne ekrany na których widać było wszystkie najbliższe jednostki płynące po morzu .... i przez parę minut pod kierunkiem kapitana naciskałam jakieś przyciski, przesuwałam jakieś pokrętła i wydawało mi się, że .... prowadzę kontenerowiec.
Przeżycie było niesamowite.
Zapraszam na czwartą, ostatnią część...
- Panie Heniu, czemu nie lejecie?
- Bo jakieś baby stoją na dole i się gapią...
Była godzina 6.15 rano. Stałam z koleżanką na jednym z nabrzeży w porcie Gdynia. Rozejrzałam się dookoła. Nikogo oprócz nas, a w szczególności żadnych bab na nabrzeżu nie było. Zadarłam głowę do góry i zawołałam:
- Przepraszam, czy z tego zbiornika ma być wlewany ftalan dwuoktylu na Baltic Amber?
- Bo co? - brzmiała odpowiedź.
- Bo my jesteśmy z firmy Ciech, która dokonała eksportu tego produktu do Finlandii. Czy ktoś mógłby po nas zejść, bo przyjechałyśmy, by asystować przy załadunku towaru.
Nastąpiła cisza, potem wybuchła jakaś awantura, a po pewnym czasie zszedł do nas pan kierownik. Był mocno speszony i tłumacząc się, jakich to mu przysyłają pracowników, zaprosił na górę. Więc wdrapałyśmy się po wąskiej drabince prawie na sam szczyt zbiornika. Pan Henio zaczął wlewać ftalan dwuoktylu do kontenerów. Przedtem pobrano w naszej obecności próbki towaru, zabezpieczono je, opisano. Po kilku godzinach kontenery zaplombowano i podpisano protokół z załadunku. Po jakimś czasie dźwig przeniósł kontenery na Baltic Amber. Odchodząc od zbiornika, słyszałam jeszcze , jak pan Henio mówił do kolegi:
- Widziałeś to, żeby baby po zbiornikach się pętały? Koniec świata, chyba już na emeryturę pójdę, bo wszystko się na tym świecie pomieszało.
Spojrzałam na zegarek, było już po godzinie czternastej. Uświadomiłam sobie, że oprócz kawy wypitej na dworcu w Gdyni nic nie miałyśmy w ustach, bo prawie osiem godzin spędziłyśmy przy załadunku towaru.
Kontenerowiec Baltic Amber miał odpłynąć o dwudziestej, ale do kapitana miałyśmy się zgłosić godzinę wcześniej. Pozostało więc dużo czasu, aby coś zjeść i pospacerować po Gdyni.
Poprzedniego dnia - a byłam wtedy na jednodniowym urlopie i robiłam obiad na cały tydzień, około godziny czternastej zadzwoniła do mnie sekretarka i połączyła z dyrektorem.
_ Witam, to kiedy ma być ten pierwszy duży załadunek flalanu dla Suomen Unipol? - zaczął od razu konkretnie pan dyrektor.
- Jutro o szóstej rano - odpowiedziałam zdziwiona.
- Dobra, to zrobimy tak. Razem z panią Krystyną z Działu Transportu pojedzie pani przypilnować załadunku i wyładunku, a potem spotkacie się z panem Rovaniemi w Helsinkach. Podpisałem już pani obydwie delegacje, są sekretariacie. Po powrocie proszę mi się zameldować niezależnie od pory.
I wyłączył się. Z początku myślałam że mi się to śniło, ale sekretarka potwierdziła tę rozmowę i powiedziała, że delegacje krajowa i zagraniczna, paszport, diety krajowe i zagraniczne, instrukcja wyjazdowa i różne upoważnienia już na mnie czekają. Pojechałam do biura, odebrałam co trzeba, W drodze powrotnej kupiłam dla siebie i koleżanki bilety na nocny pociąg do Gdyni.
Kontenerowiec przewoził olbrzymią ilość towarów do Finlandii. Było na nim także kilka samochodów osobowych i pięć dwuczęściowych tirów. Załoga gościła więc na pokładzie nie tylko "dwie baby" ale też pięciu kierowców tych tirów. Wracał także do Finlandii polski lekarz, który na stałe mieszkał na Północy, prawie przy kole podbiegunowym. Do Polski przyjeżdżał dwa razy w roku, żeby wyleczyć zęby, "bo u nas jest taniej".
Załogę stanowili: kapitan, oficerowie pierwszy i drugi, główny mechanik czyli chief, dwóch mechaników, kucharz i stażysta świeżo po szkole morskiej.
Gdy kapitan przedstawił nam załogę, to nadmienił że Piotr, czyli pierwszy oficer jest trochę niedysponowany i prosił, żebyśmy na niego nie zwracały uwagi. Zobaczyłyśmy go zresztą dopiero po dwóch dniach.
Po przywitaniu kapitan zapytał, czy często pływałyśmy po morzach i oceanach. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że ostatnio i w ogóle jedyny raz - w trzeciej klasie szkoły podstawowej, w czasie wycieczki stateczkiem po Zatoce Puckiej. Wyznaniem tym rozbawiłam całą załogę, a jak jeszcze się przyznałam, że nie umiem pływać....
Około godziny 20tej zaczęliśmy odbijać od nabrzeża. Nigdy nie przypuszczałam, że widok portu w Gdyni od strony morza, kiedy zapalają się wszystkie latarnie i światła miasta, jest taki piękny. Zresztą, całe miasto wyglądało cudownie, Stałyśmy na mostku kapitańskim i patrzyłyśmy oczarowane, dopóki nie zniknął polski brzeg, a gdy już minęłyśmy "kosę" czyli Hel i wypłynęliśmy na pełne morze, zrobiło się całkiem ciemno.
Serdecznie zapraszam na ciąg dalszy.
Niestety, właściciel zamku nie doczekał się żadnego potomka. Jak mówi legenda, stało się to dlatego, że rozprawił się z grasującymi w okolicy awanturnikami - synami Stanisława Stadnickiego, którego nazywano Diabłem Łańcuckim. I właśnie ten "diabeł" rzucił na niego klątwę.
Zamek przeszedł w ręce bratanka Marcina Krasickiego, który będąc hulaką i awanturnikiem, roztrwonił majątek i pozostawił po sobie duże długi. Potem zamek przechodził w ręce rodzin Tarłów, Potockich, Mniszchów i Pnińskich. Wreszcie w roku 1835 wykupił go książę Sapieha, pochodzący z litewskiego rodu magnackiego i wprowadził piękny zwyczaj: kiedy rodziła się w zamku córka - sadzono w parku lipę, gdy syn - sadzono dąb. Koło drzewa umieszczano kamienne tablice z wyrytymi na nich imionami dzieci i datami ich urodzin. Do dzisiaj w parku w Krasiczynie istnieją piękne aleje - lipowa i dębowa.
Niestety z ósemki dzieci Leona Sapiehy przeżył tylko syn Adam, pozostałe zmarły na cholerę. I właśnie ten potomek został nazwany Czerwonym Księciem za zbytnie, zdaniem konserwatywnej szlachty bratanie się z ludem. I nie był przez magnatów lubiany.
Natomiast Jan Matejko, który gościł na zamku krasiczyńskim by robić szkice koni do "Bitwy pod Grunwaldem", ujęty postawą Adama, umieścił go na obrazie jako księcia Witolda.
Ostatni przedwojenny właściciel Krasiczyna 19 września 1939 roku po otrzymaniu informacji, że zbliżają się Rosjanie uciekł z rodziną wywożąc na furmankach książki i obrazy. Umieszczono je w Pałacu Biskupim w Krakowie i nie uległy zniszczeniu. W ten sposób została ocalona wspaniała biblioteka. W tym czasie na dziedzińcu zamku w Krasiczynie Rosjanie spalili całe wyposażenie wnętrz, zdewastowali kaplicę, sprofanowali zwłoki z krypt...
Ostatni właściciel Krasiczyna, członek ruchu oporu - Leon Aleksander Sapieha zmarł w czasie wojny na gangrenę. W murach jego zamku mieścił się rosyjski szpital wojskowy a w latach 1944-1946 miejscowa ludność ukrywała się przed bandami UPA.
Każdy zamek powinien mieć swojego ducha. Zamek krasiczyński ma ducha zwanego Bielicą. To duch hrabianki Zofii, która zakochała się w chłopskim synu. Nie chciała za męża leciwego arystokraty, więc rzuciła się z jednej z baszt na dziedziniec. Od tego czasu krąży nocami w okolicach wieży zegarowej i straszy okolicznych mieszkańców.
Tuż obok zamku przepływa San.
W czasie pobytu w Krasiczynie chodziliśmy codziennie nad tę rzekę. Patrzyliśmy z wielkim niepokojem na dzieci przechodzące po lodzie na rzece. Skracały sobie w ten sposób drogę ze szkoły do domów leżących po drugiej stronie Sanu. Spacerowaliśmy także dużo po przepięknym, krasiczyńskim parku w którym jest około 200 gatunków bardzo starych drzew z całego świata.
Gdy wyjeżdżaliśmy z Krasiczyna, zapytałam panie kelnerki z kawiarenki o pana hrabiego, bo przecież ostatni właściciel zamku już od dawna nie żył...
- Jaki to tam hrabia - roześmiała się jedna z nich - ten dziadek, co tu do nas przychodzi to był za młodu koniuszym u Adama Sapiehy. Ale jak do nas przychodzi to nam tak pięknie opowiada o życiu w zamku, że już same w to uwierzyłyśmy, że on jest hrabią. W końcu mieszkał przy stajniach zamkowych i podawał rękę hrabiemu, gdy ten z konia zsiadał... To tak jakby hrabią był, no nie?"
Tak sobie myślę, że dobrze byłoby pojechać po latach do Krasiczyna. Może spotkalibyśmy praprawnuki koniuszego, który podawał rękę panu hrabiemu.?
Starszy, który jeszcze nie był wtedy starszym, tylko jedynym wpadł do pokoju jak tajfun i krzyknął:
- Mamo, wiesz, tam w kawiarence siedzi prawdziwy hrabia!!!
- Tak - zapytałam. - A skąd wiesz?
- Bo ma takie wysokie buty do kolan i włosy długie do ramion. I jeszcze z takim batem przyszedł. Siedzi i nic nie mówi, tylko tak dziwnie patrzy. A panie kelnerki podają mu szybko jakieś wino i różne jedzenie, które sobie zamówił".
- No tak - pomyślałam - to musi być prawdziwy hrabia.
Wychodząc ze starszym /wtedy 4-letnim/ do parku, zajrzałam do kawiarenki. Było dokładnie tak, jak mówił mój synek.
Przy stoliku siedział hrabia. Miał długie, siwe włosy zaczesane do góry. Sięgały mu do ramion. Na nogach buty z cholewami sięgające za kolana. Wokół niego kręciły się kelnerki. A pan hrabia siedział poważny i niewzruszony, jedząc i pijąc z godnością - tak, jak to może czynić tylko pan hrabia. Był to zdecydowanie starszy hrabia.
Mieszkaliśmy wtedy przez dwa tygodnie w powozowni zamku w Krasiczynie.
Mąż koleżanki pracował w FSO na Żeraniu, a zakład ten finansował wtedy odbudowę i rekonstrukcję zamku w Krasiczynie. W powozowni zawsze był zarezerwowany dwuosobowy pokój, do którego mogli przyjechać na wczasy pracownicy FSO. Koleżance rozchorowało się dziecko i w ostatniej chwili przekazała mi skierowanie na ten pobyt. Pojechaliśmy najpierw pociągiem do Przemyśla, a potem autobusem do Krasiczyna. Był styczeń albo luty.
Zamek w Krasiczynie to zjawisko na skalę europejską. Gdyby znajdował się w Anglii lub we Francji to byłby na trasie "Zamków nad ..." i pielgrzymowałoby do niego mnóstwo turystów.
Budowla należała do jednego z największych polskich magnatów, Marcina Krasickiego, który był dworzaninem króla Zygmunta III Wazy. Ten zamek to perła późnego renesansu. Charakteryzuje się wyrafinowaną architekturą, bajkowymi basztami i unikatowymi zdobieniami. Koronowane głowy, które tu gościły - Zygmunt II August, Henryk Walezy, Stefan Batory i Zygmunt III Waza zachwycały się niespotykanym przepychem. Ściany ozdobiono najdelikatniejszymi materiałami: adamaszkiem i jedwabiem, podłogi zaś pokryto dywanami przywiezionymi z Persji i Turcji. Kominki wyrzeźbiono w najlepszym marmurze i piaskowcu.
Ale najpiękniejsza są sgraffita, czyli obrazy wykonane na 7000 m2 ścian zewnętrznych. Przedstawiają one postacie królów, imperatorów i sceny religijne.
Marcin Krasicki był magnatem w pełni słowa. Jemu to cesarz Ferdynand II Habsburg nadał tytuł hrabiowski. I za jego panowania cztery przepiękne baszty zamku otrzymały nazwy zgodne z podziałem władzy w ówczesnej Polsce, a więc:
- Baszta Papieska nakryta attyką, będąca kopią papieskiej korony Klemensa VIII - w niej znajdowały się pokoje dla dostojników kościelnych
- Baszta Królewska, zwieńczona hełmem z czterema wieżyczkami przypominającymi koronę
- Baszta Szlachecka nakryta wspaniałą późnorenesansową attyką - kopią korony Zygmunta III Wazy
- Baszta Boska, w której mieściła się kaplica- jej piękno było porównywane z tym z Kaplicy Zygmuntowskiej na Wawelu.
------------------------------------------------------------------------------
Jeśli chcecie dowiedzieć się który hrabia przychodził do kawiarenki znajdującej się w powozowni Zamku w Krasiczynie - zapraszam na część drugą.
Zakopane należy do miast o wyjątkowo bogatej historii. Wiele też skrywa sekretów, ale niektóre z nich są znane bywalcom Zakopanego i zdobywcom Tatr. Wiele też osób nie przepada za Zakopanem, bo za dużo w nim turystów. Ale nie można przecież zacząć zdobywania Polskich Tatr nie przechodząc przedtem przez to miasto.
Tym razem nie wiem o którym z zakopiańskich sekretów mam napisać.
Więc może napiszę o Uzdrowisku Zakopane. Bo jak wiadomo od bardzo dawna do Zakopanego jeździli ludzie aby uleczyć chorobę zwaną gruźlicą.
Od lat mówi się, że "odkrywcą" Zakopanego jako uzdrowiska był warszawski lekarz Tytus Chałubiński.
Nie była to jednak całkowita prawda, bo Zakopane stało się popularne wcześniej zanim Chałubiński zagościł w nim na stałe. A było to w roku 1873. Wtedy to współtworzył Towarzystwo Tatrzańskie, rozpoczął przecieranie wielu tatrzańskich szlaków i przystąpił do propagowania zdrowotnych walorów Zakopanego na salonach. A przede wszystkim ratował górali od epidemii cholery i uczył ich podstawowych zasad higieny i racjonalnego gospodarowania.
Ale pomysł na uczynienie z góralskiej wioski uzdrowiska przyszedł mu do głowy nie pod Tatrami ale w Sudetach.
Zanim Tytus Chałubiński "odkrył" Zakopane, to w roku 1849 hrabina Maria von Colomb "odkryła" w Górach Kamiennych wioskę o nazwie Goerbersdorf. Zafascynowana nowoczesnymi metodami hydroterapii i zauroczona nieskażonym sudeckim zakątkiem uznała, że warto w nim założyć uzdrowisko. I tak już w 1855 roku otwarto tu wielkie sanatorium w kształcie mauretańskiego zamku.
Kilka lat później kierowany kłopotami rodzinnymi i zdrowotnymi Tytus Chałubiński udał się do Goerbersdorfu. Tam poznał walory klimatyczne i metody zwalczania gruźlicy. I zamarzył, by podobny ośrodek do walki z tą chorobą powstał w Zakopanem. Przedtem jednak jako wotum dziękczynne za zakończenie przeróżnych rodzinnych kłótni Chałubiński sfinansował ustawienie żelaznego krzyża na Gubałówce.
Przywiezione przez Chałubińskiego z Goerbersdorfu do Zakopanego nowinki lecznicze stały się decydującym impulsem.
W 1885 roku Tytus Chałubiński odniósł triumf - Zakopane uzyskało status uzdrowiska. A dwa lata później powstało w nim ekskluzywne sanatorium doktora Andrzeja Chramca, pierwszego górala, który ukończył studia wyższe.
Sanatoria zaczęły wkrótce pełnić funkcje zarówno lecznicze, jak i kulturalne czy rozrywkowe. Był to duży krok do przodu, bo dotąd gruźlica uchodziła za chorobę wstydliwą. Tymczasem życie kulturalne i towarzyskie kwitło zarówno w sanatorium Bronisława Chwistka przy Krupówkach jak i w wielkim sanatorium doktora Kazimierza Dłuskiego w Kościelisku. Do Zakopanego zaczęła przyjeżdżać elita intelektualna.
W 1933 roku Zakopane otrzymało prawa miejskie a to pozwoliło na oficjalne nadanie miastu statusu uzdrowiskowego.
Gdy po II wojnie światowej postawiono głównie na turystykę i sportowy rozwój Zakopanego kosztem funkcji uzdrowiskowych, czar miasta jako uzdrowiska zaczął znikać. A dzisiaj - jak mówią tamtejsi lekarze - w Zakopanem łatwiej nabawić się chorób płuc niż je leczyć.
I to znowu w wielkim skrócie cała historia, czyli jeden z sekretów Zakopanego.
Na zdjęciu zakopiański Pomnik Tytusa Chałubińskiego i słynnego górala Sabały, który siedzi u stóp doktora z gęślikami...
Za pomnikiem znajduje się tzw. "Las Chałubińskich" - pomnik przyrody ufundowany przez Stefana Chałubińskiego na gruntach odziedziczonych po dziadku.
I jeszcze:
W roku 2000 miałam przyjemność osobiście poznać wnuka Tytusa Chałubińskiego na jednym z wykładów na temat flory i fauny Tatr. Spotkanie to prowadził w zakopiańskim Domu Turysty dr Wojciech Byrcyn-Gąsienica - dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego w latach 1990-2001.
Mam w swojej bibliotece kilka książek z cyklu "Sekrety polskich miast".
Cykl, którego wydawcą jest Dom Wydawniczy "Księży Młyn" jest niezwykle interesujący.
Ostatnio jak wiecie po raz kolejny włóczyłam się po Kazimierzu Dolnym, więc o jego sekretach chciałabym dziś napisać. A właściwie o jednym, bardzo ważnym wydarzeniu jakie miało miejsce w historii tego małego miasteczka.
Oprócz tego, że Kazimierz Dolny jest miastem zakochanych, miastem malarzy i artystów a także innych, "szurniętych umysłowo" ludzi /do tych ostatnich i siebie zaliczam/ to w miasteczku tym ratowano skarby wawelskie. Mówi o tym tablica umieszczona na budynku poczty:
Tak dokładnie to do kazimierskiego brzegu Wisły we wrześniu 1939 roku przypłynęło 20 skrzyń i 8 okrągłych pudeł. Jako osobny pakiet - chorągiew turecka zdobyta pod Parkanami, której nie można było zmieścić w żadnym z pudeł. W skrzyniach były rzędy na konie, tarcze wschodnie i zbroje. W pudłach zrolowane chorągwie, miecze, szable, koncerze. W jednej ze skrzyń leżał Łokietkowy Szczerbiec, klinga miecza Kara Mustafy spod Wiednia ......
Osobno, w metalowych cylindrach podróżowały zwinięte 132 arrasy...
Wymieniłam tylko część uratowanych skarbów...
Warto o tym dokładnie przeczytać w "Sekretach Kazimierza Dolnego" albo posłuchać jak z przejęciem opowiadają o tym kazimierscy przewodnicy...
Uwaga: Do Kazimierza Dolnego najwięcej turystów przyjeżdża właśnie w weekendy i długie majówki. Więc kto nie lubi tłumów to niech lepiej wybierze się tam w zwykłe dni.
Tylko sobie wspominam, czytam i oglądam zdjęcia i stare pocztówki...
I znalazłam takie myśli na temat wiosny:
1. "Możesz ściąć wszystkie kwiaty, ale nie możesz powstrzymać nadejścia wiosny" - Pablo Neruda
2. "Wpatrz się głęboko, głęboko w przyrodę, a wtedy wszystko lepiej zrozumiesz" - Albert Einstein.
3. "Bogaty to nie ten, kto ma dużo pieniędzy, lecz ten, kto może sobie pozwolić na życie wśród uroków, jakie roztacza wczesna wiosna" - Antoni Czechow
4. "Wesoła myśl jest niczym wiosna. Otwiera pąki natury ludzkiej" - Jean Paul Sartre
5. "Znowu jest wiosna. Ziemia jest jak dziecko, które zna wiersze na pamięć". - Rainer Maria Rilke
6. "Najpiękniejszą wiosną jest dobroć serca" - Nikolaus Lenau
Jeśli Was jeszcze nie zamęczyłam to napiszcie proszę który cytat wybieracie...
I jeszcze na koniec kazimierski zachód słońca.
Jeszcze wieczorem w Poniedziałek Wielkanocny Szalony Geograf rzucił esemesem propozycję pojechania do Kazimierza nad Wisłą...
Siedzieliśmy akurat nad warszawską Wisłą tuż pod Syrenką /właśnie czytałam tego esemesa/
" Ja pojadę rowerem, a Wy sobie szybko jakieś bilety kupcie. Spotkamy się na Rynku, ale ja dopiero pod wieczór będę" - pisał Geograf.
Pojechaliśmy we wtorek 22 kwietnia przed południem
Najpierw poszłam sfotografować "moje drzewo" z jemiołą.
To samo drzewo, które znajduje się na zdjęciu z 14 marca w poprzednim tekście.
Jak widać jemioła nie przeszkadza drzewu żyć,,,
Zosia Nie chodzi mi o tę Mickiewiczowską w białej sukience, karmiącą ptactwo. Chociaż ta Moja też karmiła w ogrodzie kury i kaczki. Jej ma...